Norwegia, 2018
: 07 sty 2022, 00:54
Cześć, przeglądam forum od kilku lat, i brakuje mi tutaj jednej rzeczy. Bardzo rzadko, jeśli w ogóle, pojawiają się relacje z wyjazdów. Pamiętam zeszłoroczny wątek o Ukrainie, w którym pojawiło się trochę zdjęć i opisów, ale nie da się ukryć że mało jest takich tematów.
Pomyślałem, że spróbuję napisać coś od siebie. Nie traktuję moich wycieczek jak wielkich podróży, to raczej urlopowe wyjazdy w Europie. Na pewno wielu z Was ma na koncie dużo bardziej ambitne wypady, ale może właśnie moja relacja zachęci kogoś do spisania swoich wspomnień. W końcu kiedy jeśli nie teraz, zima to dobry okres na takie opowieści.
Dajcie znać czy kogokolwiek zainteresuje to co piszę, i czy jest sens kontynuować. No to zaczynam :-)
--
Podróże motocyklowe od zawsze rozbudzały moją wyobraźnię. Czytałem relacje z bliższych i dalszych wyjazdów w miesięcznikach Motovoyager i Świat Motocykli, śledziłem blogi podróżnicze, których autorzy objeżdżali świat. Jednak sam przez ponad 10 lat znajdowałem wiele powodów aby nie ruszyć się z miejsca. Najdłuższa wycieczka zaprowadziła mnie do Pragi, czyli jakieś 500 km z Krakowa. Fakt, jeździłem chopperem, nie turystykiem, ale skoro niektórzy potrafili pojechać Junakiem na Nordkapp czy na Kubę, to ja swoją Virago też dałbym radę wybrać się gdzieś dalej. Z biegiem lat doszły obawy o stan techniczny Yamahy, dla której dłuższa wyprawa mogłaby się skończyć powrotem na lawecie.
Aż tu nagle z początkiem 2018 roku nadarzyła się okazja zakupu po okazyjnej cenie prawdziwie turystycznej maszyny. Bak o pojemności ponad 20 litrów przy zużyciu paliwa poniżej 5l/100. Przeniesienie napędu za pomocą wału, a więc odpada czyszczenie i regulacja łańcucha gdzieś w trasie. Przeglądy serwisowe co 10 tysięcy kilometrów, co spokojnie wystarczy na dłuższe wyjazdy w Europie. Do tego ABS i kontrola trakcji. Turystyk pełną gębą... Moto Guzzi V7.
I tak włoszczyzna zastąpiła ponad 20 letnią wysłużoną Yamahę. Wraz ze zmianą motocykla zniknęły wymówki, pozostawało skompletować sprzęt kempingowy, kupić sakwy i ruszać w trasę. Za cel pierwszej wycieczki obrałem Norwegię. Przełom czerwca i lipca wydawał się najlepszą porą na Skandynawię.
Pierwszy odcinek, z Krakowa do duńskiego Hirtshals potraktowałem jako dojazdowy, nie planowałem zwiedzania ani żadnych atrakcji po drodze. Wyjechałem w niedzielę grubo przed świtem, a późnym popołudniem zatrzymałem się w północnych Niemczech na nocleg. W poniedziałek Dania przywitała mnie ulewnym deszczem prawie do samego Hirtshals. Na szczęście na miejscu pogoda była znacznie lepsza i mogłem rozbić namiot na suchej trawie. Nieopodal kampingu znajdują się ruiny umocnień z drugiej wojny światowej, ale to nie one były powodem mojego przyjazdu. Hirtshals posiada połączenie promowe z norweskim Kristiansand.
We wtorek rano zwinąłem namiot i pojechałem na prom. Nigdy wcześniej nie przeprawiałem motocykla promem. W przeciwieństwie do samochodu, w przypadku motocykla nie wystarczy po prostu zaciągnąć ręcznego, ale trzeba samemu zabezpieczyć pojazd tak aby nie przewrócił się w czasie podróży. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą dwie taśmy mocujące, ale na pokładzie było ich wystarczająco dużo dla każdego. Zaciągnąłem trzy taśmy, zaczepiając je o gmole i klamry w pokładzie. Tego dnia fale były dość duże, na tyle aby zmusić prom do zmiany kursu. Zamiast płynąć po najkrótszej trasie, prom od razu przybliżył się brzegu Norwegii a potem płynął wzdłuż niego, co wydłużyło podróż o ponad godzinę. Kiedy każda kolejna fala przechylała prom zastanawiałem się, czy na pewno prawidłowo zabezpieczyłem motocykl. Po ponad trzech godzinach podróży mogłem wreszcie zejść na pokład parkingowy i przekonać się że wszystko jest w porządku.
Po wylądowaniu na norweskiej ziemi skierowałem się na zachód, do Stavanger, od którego dzieliło mnie nieco ponad 200 kilometrów. Droga przebiegała w niezbyt mocnym, ale uporczywym deszczu, który będzie mi już towarzyszył przez większą część wyjazdu. Na miejscu wybieram kamping Mosvangen, położony kilka kilometrów od centrum miasta. Tego dnia odpuszczam sobie zwiedzanie. W środę rano jadę zobaczyć zabytkowe drewniane Gamle, tj. stare miasto. Wśród białych drewnianych budynków i brukowanych ulic można by odnieść wrażenie że czas zatrzymał się tutaj 100 lat temu. Tyle że tuż obok znajduje się nowocześniejsza część miasta, z betonu i szkła, a do portu wpływa właśnie ogromny prom wycieczkowy.
W deszczu opuszczam Stavanger i kieruję się na Preikestolen. Preikestolen, czyli Pulpit, to skała wznosząca się 600 metrów ponad wodami fiordu Lysefjord. Można powiedzieć, że znam to miejsce od dawna. Zapamiętałem je z relacji jakiegoś motocyklowego wyjazdu sprzed kilku albo i kilkunastu lat. Od tamtej pory Pulpit działał na moją wyobraźnię mocniej niż inne norweskie atrakcje, jak drabina trolli, Lofoty czy Nordkapp. Zatrzymuję się na kampingu przy drodze na Preikestolen. To jeden z najdroższych kampingów w Norwegii na którym przyjdzie mi nocować, a przy tym nie ma tam nawet kuchni. Do tego już na początku prawie wjeżdżam w śledzia pozostawionego przez poprzednich gości. Niewiele brakowało a mogłem tu przebić oponę, koło zatrzymało się kilka centymetrów obok ukrytej w trawie szpilki, śledzia-pułapki. Rozbijam namiot, ale tego dnia jest już za późno aby wejść na Pulpit. Szlak zaczyna się jakieś 2 kilometry powyżej kampingu. Tuż obok wejścia na szlak znajduje się hotel i parking, więc można tam podjechać. Ja wolę jednak podejść ten kawałek. Wstaję przed piątą rano i około siódmej jestem na miejscu. Pomimo wczesnej pory nie jestem pierwszy, chwilę wcześniej minąłem schodzącą z góry grupkę turystów. Nie byłem pierwszy, ale za to na skale jestem sam. Warto było wstać wcześnie aby móc samemu obejrzeć to miejsce, usiąść przy krawędzi i napić się kawy z termosu. Zwykle zdjęcia z Preikestolen pokazują tłum ludzi okupujących tę skałę. Mnie towarzyszy tylko kilka wróbli (albo innych ptaków, wróblopodobnych). 600 metrów niżej, wodami fiordu Lysebotn powoli przepływa statek wycieczkowy. Schodząc spotykam coraz liczniejsze grupy turystów zmierzające w górę. Tak, warto było wstać wcześniej.
Wracam na kamping, zwijam namiot i kieruję się na północ drogą numer 13. Tego dnia jak i prawie wszystkich kolejnych dni nie mam ściśle określonego celu. Na mapie mam zaznaczonych kilkadziesiąt kampingów. Jadę dopóki jazda sprawia mi przyjemność a nie męczy, i dopóki jest dość widno aby wygodnie rozbić namiot i przyrządzić coś do jedzenia.
Po drodze zatrzymuję się w Roldal obejrzeć tutejszy kościół klepkowy. Kościoły klepkowe to charakterystyczne dla Skandynawii drewniane konstrukcje powstałe w XII i XIII wieku. Do naszych czasów przetrwało ich w Norwegii tylko 28. Jeden znajduje się również w Polsce, w Karpaczu, gdzie został przeniesiony w XIX wieku z norweskiego Vang. W Polsce mamy oczywiście mnóstwo drewnianych budowli, wystarczy wspomnieć choćby małopolski szlak architektury drewnianej, ale konstrukcja kościołów klepkowych jest na tyle unikalna, że będąc na miejscu nie można ich ominąć.
Z Roldal wracam na drogę numer 13, ale już po kilkunastu kilometrach robię kolejny przystanek pod wodospadem Låtefossen. W tej części Norwegii jest tak dużo wodospadów, że nie da się robić przerwy w podróży przy każdym z nich, ale przy tym warto się zatrzymać. Dwa blisko stumetrowe strumienie wody łączą się u podnóża kamiennego mostu, pod którym woda przepływa z hukiem. Jest już późne popołudnie, więc po krótkim postoju ruszam na kamping Lofthus. Lofthus posiada zdecydowanie najlepszy kamping na jakim udało mi się zatrzymać w czasie podróży. Za cenę dwukrotnie niższą niż na poprzednim kampingu pod Pulpitem dostałem świetnie utrzymane miejsce z widokiem na fiord i góry Folgefonna po drugiej jego stronie.
Być może to pogoda wpływa na moją ocenę tego miejsca, bo kiedy rozbijam namiot, i kiedy zwijam go następnego dnia jest ciepło i słonecznie. Nie mam wątpliwości, że jeśli jeszcze kiedyś wrócę do Norwegii, to właśnie okolice Lofthus chciałbym poznać bliżej. Tutejszy płaskowyż Hardangervidda przecina kilka znanych szlaków turystycznych, które na pewno warto zobaczyć. Teraz jednak nie decyduję się na kolejną pieszą wycieczkę, i ruszam w dalszą drogę na północ.
Pomyślałem, że spróbuję napisać coś od siebie. Nie traktuję moich wycieczek jak wielkich podróży, to raczej urlopowe wyjazdy w Europie. Na pewno wielu z Was ma na koncie dużo bardziej ambitne wypady, ale może właśnie moja relacja zachęci kogoś do spisania swoich wspomnień. W końcu kiedy jeśli nie teraz, zima to dobry okres na takie opowieści.
Dajcie znać czy kogokolwiek zainteresuje to co piszę, i czy jest sens kontynuować. No to zaczynam :-)
--
Podróże motocyklowe od zawsze rozbudzały moją wyobraźnię. Czytałem relacje z bliższych i dalszych wyjazdów w miesięcznikach Motovoyager i Świat Motocykli, śledziłem blogi podróżnicze, których autorzy objeżdżali świat. Jednak sam przez ponad 10 lat znajdowałem wiele powodów aby nie ruszyć się z miejsca. Najdłuższa wycieczka zaprowadziła mnie do Pragi, czyli jakieś 500 km z Krakowa. Fakt, jeździłem chopperem, nie turystykiem, ale skoro niektórzy potrafili pojechać Junakiem na Nordkapp czy na Kubę, to ja swoją Virago też dałbym radę wybrać się gdzieś dalej. Z biegiem lat doszły obawy o stan techniczny Yamahy, dla której dłuższa wyprawa mogłaby się skończyć powrotem na lawecie.
Aż tu nagle z początkiem 2018 roku nadarzyła się okazja zakupu po okazyjnej cenie prawdziwie turystycznej maszyny. Bak o pojemności ponad 20 litrów przy zużyciu paliwa poniżej 5l/100. Przeniesienie napędu za pomocą wału, a więc odpada czyszczenie i regulacja łańcucha gdzieś w trasie. Przeglądy serwisowe co 10 tysięcy kilometrów, co spokojnie wystarczy na dłuższe wyjazdy w Europie. Do tego ABS i kontrola trakcji. Turystyk pełną gębą... Moto Guzzi V7.
I tak włoszczyzna zastąpiła ponad 20 letnią wysłużoną Yamahę. Wraz ze zmianą motocykla zniknęły wymówki, pozostawało skompletować sprzęt kempingowy, kupić sakwy i ruszać w trasę. Za cel pierwszej wycieczki obrałem Norwegię. Przełom czerwca i lipca wydawał się najlepszą porą na Skandynawię.
Pierwszy odcinek, z Krakowa do duńskiego Hirtshals potraktowałem jako dojazdowy, nie planowałem zwiedzania ani żadnych atrakcji po drodze. Wyjechałem w niedzielę grubo przed świtem, a późnym popołudniem zatrzymałem się w północnych Niemczech na nocleg. W poniedziałek Dania przywitała mnie ulewnym deszczem prawie do samego Hirtshals. Na szczęście na miejscu pogoda była znacznie lepsza i mogłem rozbić namiot na suchej trawie. Nieopodal kampingu znajdują się ruiny umocnień z drugiej wojny światowej, ale to nie one były powodem mojego przyjazdu. Hirtshals posiada połączenie promowe z norweskim Kristiansand.
We wtorek rano zwinąłem namiot i pojechałem na prom. Nigdy wcześniej nie przeprawiałem motocykla promem. W przeciwieństwie do samochodu, w przypadku motocykla nie wystarczy po prostu zaciągnąć ręcznego, ale trzeba samemu zabezpieczyć pojazd tak aby nie przewrócił się w czasie podróży. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą dwie taśmy mocujące, ale na pokładzie było ich wystarczająco dużo dla każdego. Zaciągnąłem trzy taśmy, zaczepiając je o gmole i klamry w pokładzie. Tego dnia fale były dość duże, na tyle aby zmusić prom do zmiany kursu. Zamiast płynąć po najkrótszej trasie, prom od razu przybliżył się brzegu Norwegii a potem płynął wzdłuż niego, co wydłużyło podróż o ponad godzinę. Kiedy każda kolejna fala przechylała prom zastanawiałem się, czy na pewno prawidłowo zabezpieczyłem motocykl. Po ponad trzech godzinach podróży mogłem wreszcie zejść na pokład parkingowy i przekonać się że wszystko jest w porządku.
Po wylądowaniu na norweskiej ziemi skierowałem się na zachód, do Stavanger, od którego dzieliło mnie nieco ponad 200 kilometrów. Droga przebiegała w niezbyt mocnym, ale uporczywym deszczu, który będzie mi już towarzyszył przez większą część wyjazdu. Na miejscu wybieram kamping Mosvangen, położony kilka kilometrów od centrum miasta. Tego dnia odpuszczam sobie zwiedzanie. W środę rano jadę zobaczyć zabytkowe drewniane Gamle, tj. stare miasto. Wśród białych drewnianych budynków i brukowanych ulic można by odnieść wrażenie że czas zatrzymał się tutaj 100 lat temu. Tyle że tuż obok znajduje się nowocześniejsza część miasta, z betonu i szkła, a do portu wpływa właśnie ogromny prom wycieczkowy.
W deszczu opuszczam Stavanger i kieruję się na Preikestolen. Preikestolen, czyli Pulpit, to skała wznosząca się 600 metrów ponad wodami fiordu Lysefjord. Można powiedzieć, że znam to miejsce od dawna. Zapamiętałem je z relacji jakiegoś motocyklowego wyjazdu sprzed kilku albo i kilkunastu lat. Od tamtej pory Pulpit działał na moją wyobraźnię mocniej niż inne norweskie atrakcje, jak drabina trolli, Lofoty czy Nordkapp. Zatrzymuję się na kampingu przy drodze na Preikestolen. To jeden z najdroższych kampingów w Norwegii na którym przyjdzie mi nocować, a przy tym nie ma tam nawet kuchni. Do tego już na początku prawie wjeżdżam w śledzia pozostawionego przez poprzednich gości. Niewiele brakowało a mogłem tu przebić oponę, koło zatrzymało się kilka centymetrów obok ukrytej w trawie szpilki, śledzia-pułapki. Rozbijam namiot, ale tego dnia jest już za późno aby wejść na Pulpit. Szlak zaczyna się jakieś 2 kilometry powyżej kampingu. Tuż obok wejścia na szlak znajduje się hotel i parking, więc można tam podjechać. Ja wolę jednak podejść ten kawałek. Wstaję przed piątą rano i około siódmej jestem na miejscu. Pomimo wczesnej pory nie jestem pierwszy, chwilę wcześniej minąłem schodzącą z góry grupkę turystów. Nie byłem pierwszy, ale za to na skale jestem sam. Warto było wstać wcześnie aby móc samemu obejrzeć to miejsce, usiąść przy krawędzi i napić się kawy z termosu. Zwykle zdjęcia z Preikestolen pokazują tłum ludzi okupujących tę skałę. Mnie towarzyszy tylko kilka wróbli (albo innych ptaków, wróblopodobnych). 600 metrów niżej, wodami fiordu Lysebotn powoli przepływa statek wycieczkowy. Schodząc spotykam coraz liczniejsze grupy turystów zmierzające w górę. Tak, warto było wstać wcześniej.
Wracam na kamping, zwijam namiot i kieruję się na północ drogą numer 13. Tego dnia jak i prawie wszystkich kolejnych dni nie mam ściśle określonego celu. Na mapie mam zaznaczonych kilkadziesiąt kampingów. Jadę dopóki jazda sprawia mi przyjemność a nie męczy, i dopóki jest dość widno aby wygodnie rozbić namiot i przyrządzić coś do jedzenia.
Po drodze zatrzymuję się w Roldal obejrzeć tutejszy kościół klepkowy. Kościoły klepkowe to charakterystyczne dla Skandynawii drewniane konstrukcje powstałe w XII i XIII wieku. Do naszych czasów przetrwało ich w Norwegii tylko 28. Jeden znajduje się również w Polsce, w Karpaczu, gdzie został przeniesiony w XIX wieku z norweskiego Vang. W Polsce mamy oczywiście mnóstwo drewnianych budowli, wystarczy wspomnieć choćby małopolski szlak architektury drewnianej, ale konstrukcja kościołów klepkowych jest na tyle unikalna, że będąc na miejscu nie można ich ominąć.
Z Roldal wracam na drogę numer 13, ale już po kilkunastu kilometrach robię kolejny przystanek pod wodospadem Låtefossen. W tej części Norwegii jest tak dużo wodospadów, że nie da się robić przerwy w podróży przy każdym z nich, ale przy tym warto się zatrzymać. Dwa blisko stumetrowe strumienie wody łączą się u podnóża kamiennego mostu, pod którym woda przepływa z hukiem. Jest już późne popołudnie, więc po krótkim postoju ruszam na kamping Lofthus. Lofthus posiada zdecydowanie najlepszy kamping na jakim udało mi się zatrzymać w czasie podróży. Za cenę dwukrotnie niższą niż na poprzednim kampingu pod Pulpitem dostałem świetnie utrzymane miejsce z widokiem na fiord i góry Folgefonna po drugiej jego stronie.
Być może to pogoda wpływa na moją ocenę tego miejsca, bo kiedy rozbijam namiot, i kiedy zwijam go następnego dnia jest ciepło i słonecznie. Nie mam wątpliwości, że jeśli jeszcze kiedyś wrócę do Norwegii, to właśnie okolice Lofthus chciałbym poznać bliżej. Tutejszy płaskowyż Hardangervidda przecina kilka znanych szlaków turystycznych, które na pewno warto zobaczyć. Teraz jednak nie decyduję się na kolejną pieszą wycieczkę, i ruszam w dalszą drogę na północ.